RECENZJA - Kid Rock - First Kiss (2015)
Kid Rock na stronie o country? Być może wielu z Państwa zdziwi wybór płyty tego cokolwiek niepokornego artysty na potrzeby pierwszej recenzji, ale wybór ów jest świadomy pod kilkoma względami. Termin "country music” rozumiem szeroko. Nie jestem gatunkowym purystą, a w niemal każdym z pozoru nieprzystającym kawałku muzyki opisywanej na tym blogu będę w stanie odnaleźć pobratymstwo z country. Do wyboru jest przecież wiele poziomów interpretacji...
Przyznam się, że lubię Kida Rocka, a jego najświeższa muzyczna propozycja podoba mi się na tyle, abym był pierwszą osobą w tym kraju, która pozytywnie ją skomentuje. Lwia część dorobku artysty, jak sądzę, odrzuca konserwatywnych fanów muzyki country. Kid bowiem nie stronił od bezkompromisowego mieszania gatunków – hip-hopu i southern rocka, metalu, bluesa i country, co, w połączeniu z jego buntowniczym imagem i nieumiarkowaniem w życiu osobistym, stało się jego wizytówką – American Bad Ass (ang. Amerykański Skurczybyk). Tymczasem od pojawiania się płyty "Born Free” w 2010 roku, niesforny i diablo utalentowany muzycznie (wokalnie oraz instrumentalnie: gra na gitarze, instrumentach klawiszowych, perkusji, skreczuje) Kid konsekwentnie skłania się ku spokojniejszym klimatom, przedkłada dojrzałe, subtelne, życiowe opowieści nad kipiące seksem i wulgarnością bragaddacio (styl typowy dla muzyki hip-hop, polegający na mocnym frazowaniu, a w warstwie lirycznej na przechwalaniu się). Nie oznacza to bynajmniej, że Rock utracił swój pazur. Powiem więcej, jego pop-rock-countrowe narracje zdecydowanie zyskują na jego zwłaszcza niegdyś buntowniczym, niegrzecznym i stanowiącym ucieleśnienie i apoteozę wielu amerykańskich mitów wizerunku.
First Kiss rozpoczyna tytułowy utwór, który, jak odnotował chyba już cały świat, przywodzi skojarzenia z "Summer of 69” Bryana Adamsa i mowa tu nie tylko o podobnej, sentymentalnej tematyce, ale również o brzmieniu piosenki. Przebojowa, nastawiona na radiowy sukces propozycja Rocka od razu wpada w ucho i pozwala powspominać za sprawą przywoływanych młodzieńczych odczuć towarzyszących zakochaniu. Można bez trudu „wejść w buty” małolata, który jeździł swoim pierwszym, mało ciekawym samochodem, a gdy znalazła się w nim wybranka serca, wóz zdawał się wystrzałową furą. Proste, a genialne, prawda? Kid Rock śpiewa, że przejeżdżając przez mniejsze mieściny opuszcza szybę i podkręca radio, bo to przypomina mu o pierwszym pocałunku. Utwór "First Kiss" bez mała nadaje się do takich wspomnień.
Z zadumy słuchacza wyprowadza wakacyjnie swobodny "Good Times, Cheap Wine", w którym Kid, jak mniemam, całkowicie szczerze dzieli się swoimi spostrzeżeniami i przekonuje m.in. do tego, że: "nigdy nie był fanem Coldplay”, "nie da rady wcisnąć się w obcisłe jeansy”, "nie zamierza mieć 4 milionów przyjaciół” i "przeglądać postów na Facebooku i Twiterze”. Zamiast tego preferuje: "dobrze spędzony czas, tanie wino, rock’n’roll”, dzięki czemu "nigdy się nie starzeje”. Czyż takie, tradycyjne, choć luzackie nastawienie do życia, nie pasuje do współczesnego miejskiego kowboja-buntownika? Dodajmy do tego klasyczne southern-rockowe brzmienia, chwytliwy refren i otrzymamy następcę sławetnego "All Summer Long”.
Następny do odsłuchu jest rozkołysany, popowy numer pt. "Johnny Cash”, które w warstwie muzycznej nie ma wiele wspólnego z legendarnym "Man in Black”, choć synonimizowanie Casha z postacią rasowego, amerykańskiego kochanka jest bezsprzecznie romantyczne. "Ain’t Enough Whiskey” to kolejna, "południowa” gratka dla buntowników, którzy za nic mają polityczne przepychanki i polityczną poprawność, a których nie da się "przekabacić” na konformizm – nawet przy użyciu whiskey, wina, kobiet, pieniędzy i innych przymiotów luksusu. Przyznać należy, że w takich gitarowych klimatach Kid Rock ze swoją charyzmatyczną chrypą brzmi najbardziej autentycznie.
"Drinking Beer With Dad” to kolejna po First Kiss wpadająca w ucho piosenka sentymentalna, która countrowo pobrzmiewa za sprawą akordeonu, mandoliny i countrowych fraz gitarowych. W tym muzycznym kontekście retrospektywny tekst "smakuje” jeszcze lepiej, bo prawdziwiej. Ale to optymistyczne "Good Time Lookin' For Me” pozostaje najbardziej countrową propozycją zestawu, w której motoryczny rytm i iście rock’n’rollowe zagrywki fortepianu wraz ze skocznymi skrzypcami tworzą swoisty, amerykański koktajl. Po pop-rockowej pościelówie pt. "Best of Me” i soulowym, nieco nijakim (choć przywołującym echa czasu skreczowania artysty) "One More Song” fani country otrzymują jeszcze jeden smaczek w postaci piosenki "Jesus & Bocephus” – kameralnego hołdu dla dwóch osób, które "pomogły żyć” artyście. Tych, którym nazwa "Bocephus” kojarzy się demonologią, uspokajam – chodzi, rzecz jasna, o pseudonim Hanka Williamsa Juniora. Szorstki wokal Kida pięknie harmonizuje z kobiecym głosem w refrenie, a skrzypce i organy Hammonda nadają utworowi podniosłości i głębi.
Płytę kończy utwór "FOAD” (skrót od mało subtelnej odzywki – "Fuck off and die”) oraz jego "czysta”, pozbawiona wulgaryzmów wersja pt. "Say Goodbye”. Ballada ta zasługuje na uwagę ze względu na znakomitą melodię i zaangażowany, gniewny wokal. Domyślam się, że mający za sobą m.in. nieudane kilkumiesięczne małżeństwo z Pamelą Anderson, jak również od lat samotnie wychowujący syna z pierwszego małżeństwa, Kid Rock ma komu wyśpiewywać takie gorzkie słowa. Efektem jest naprawdę sugestywna, choć nieco nieparlamentarna (mowa tu o nieocenzurowanym wariancie) piosenka, która długo chodzi po głowie. Sam fakt, że niegrzeczny Kid Rock opublikował utwór w dwóch wersjach świadczy o jego zdecydowanym zwrocie ku poważniejszej, mniej kontrowersyjnej twórczości. Nie jest to jednak tożsame ze skostnieniem i muzyczną impotencją. Swoją energią Kid mógłby obdarzyć wielu, oddalonych od niego o lata świetlne, pozbawionych wyrazu amerykańskich śpiewaków, flirtujących jedynie nieudolnie z "niepoprawną” estetyką.
Kid Rock zasługuje na to, aby słuchacze country baczniej mu się przyjrzeli. Nie jest to "100% country w country”, ale na poziomie emocjonalnym, symbolicznym i wykonawczym to stuprocentowa, wielowymiarowa Ameryka. Jest tu dzikość, przywiązanie do tradycji, wierność ideałom i samemu sobie, prawdziwe do bólu historie, niefrasobliwość i sprzeciw wobec wszechogarniającej "political corectness”, jak również kapitalny chrypliwy wokal (w którym słychać amalgamat gatunków: soul, gospel, rock’n’roll, hip-hop, country i blues) i znakomite muzyczne fuzje tego, co Ameryka dała muzyce rozrywkowej najlepszego.
Polecam ze wszech miar i zachęcam do muzycznej podróży – najlepiej w samochodzie, przy opuszczonych szybach i radiu rozkręconym na pełen regulator lub też podczas rodzinnych, werandowo-piknikowych imprez country/western przy ognisku czy grillu.