RELACJA - Paweł Bączkowski "30 lat na scenie" (20.11.2015)
Fotografia dzięki uprzejmości Mariusza Daszkowskiego; Magazyn Country
30 lat na scenie to nie lada osiągnięcie. Co ciekawe, po tylu latach aktywności artystycznej, Paweł Bączkowski – bo o tym muzycznym jubilacie mowa, jakkolwiek dobrze znany w środowisku country, ma właśnie teraz okazję do ponownego zdefiniowania swojego artystycznego "ja”, odbudowania swojej pozycji w branży i dotarcia do szerszej publiczności. Przyczynkiem do zmian jest nadchodzący nowy materiał spod znaku country, ale również osiągnięta dojrzałość artystyczna i przemożna wiara we własne siły. Wszystkie te pierwiastki objawiły się na jubileuszowym koncercie w Szamotułach, na który naprawdę warto było dotrzeć.
Przyznać należy, że Paweł Bączkowski wie, co to znaczy udane show. Od momentu spektakularnego wejścia na scenę poprzedzonego "wyjściem z tłumu”, po wykonanie dłuższego rock and rollowego outro, artysta ze sprawnością scenicznego zwierza, kreował dynamiczny i wciągający spektakl, w którym było miejsce na gatunkowe miksy, reminiscencje, dedykacje, wzruszenia i humor. Obdarzony amerykańskim luzem, a zarazem autentycznie przyjacielską i skromną naturą, szamotulski patriota z białym Stetsonem na głowie przede wszystkim opowiadał historie. Nie mowa tu jednak o przydługawych prelekcjach, czy dokonywania egzegezy tekstów. Mowa o znakomitym interpretowaniu nowych i starszych utworów, które uporządkowane w nieprzypadkowy sposób i osadzone w odpowiednich kontekstach, pozwalały widowni na dowiedzenie się nieco więcej o osobie jubilata, jego fascynacjach i etapach kariery. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż znane i lubiane piosenki (m.in. "W drodze i na drodze”, "Wiem, że kocham Cię”, "Przytul mój głos”) zabrzmiały nad wyraz rasowo w wykonaniu 7-osobowego, countrowego składu. Reprezentowała je zupełnie nowa jakość, dynamika i nie w sposób było określić tej muzyki inaczej jak właśnie "country” – i to tak czyste, że aż brudne – cytując samego Bączkowskiego. Tę uwagę zresztą można odnieść do całości programu, gdyż brzmienia płynące tamtego wieczoru ze sceny zaiste przenosiły słuchacza z niepozornej auli szamotulskiej szkoły w rejony Nashville Tennessee.
Piękne wysmakowane frazy na gitarze stalowej wygrywał Leszek "Lester” Laskowski, folkowego sznytu dodawali Tomasz Urban (skrzypce) i Andrzej Baranowski (dobro, gitara, chórki), country-rockowe pierwiastki wnosił do całości Janusz Musielak, a sekcja (Marcin Krakowski na perkusji, Paweł Głowacki na basie) solidnie napędzała ten niemały band. Sam lider-wokalista wspomagał się gitarą, harmonijką ustną oraz wokalowym efektem, który umożliwiał mu śpiewanie w dwugłosie z samym sobą. Dzięki temu rozwiązaniu, Bączkowski z powodzeniem w pojedynkę na moment zastąpił braci Everly, jak również możliwie najbardziej zbliżył swoje koncertowe brzmienie do tego, znanego z płyt (mowa tu o wokalach). Mimo że lider parokrotnie dawał do zrozumienia, iż Elvisa śpiewać nie będzie, to duch Króla unosił się w powietrzu i subtelnie objawiał we frazowaniu wokalisty, jak również oldschoolowych brzmieniach shuffle i klasycznego rock and rolla. Nawiązań do klasyki było jeszcze więcej. Świeżo zabrzmiał legendarny cashowy "Folsom Prison Blues”, porywająco zaś niezapomniane "Unchained Melody”, rozrzewniająco "White Christmas”, a wszystko to uzupełniały niespodziewane covery, takich piosenek jak "O mój rozmarynie” czy "Ona tańczy dla mnie” (!). Pierwszy z wymienionych, nietypowych na koncercie country utworów, zabrzmiał naprawdę intrygująco – mrocznie, tajemniczo, sugestywnie i…przebojowo – bez taniego patetyzmu i martyrologii. Drugi zaś, któremu towarzyszyło kilka taktów równie ambitnego w oryginale "Jesteś szalona” (tu akurat w wersji anglojęzycznej), był dowodem na midasowy dotyk i ogromną inwencję twórczą Bączkowskiego. Co ważne, w jego wykonaniu tego typu żarty są smaczne, okraszone dużą dozą ironii, ale również pełne autodystansu. Artysta nie sili się na głupawy kabaret, nie próbuje gloryfikować tandetnych utworów, tudzież inkorporować ich do swojego regularnego repertuaru. W jego rękach owe discopolowe szlagiery stanowiły li wyłącznie luźny przerywnik i muzyczny eksperyment, potwierdzający tezę, którą wyznaje, że gatunek country, wbrew pozorom i powszechnemu mniemaniu, pozostaje bardzo elastyczny – niczym chociażby jazz.
W kontraście do stricte humorystycznych akcentów słuchacze mieli szansę posłuchać kilku introspektywnych, bardziej intymnych utworów, jak również przekonać się, iż wartości rodzinne stanowią dla zbuntowanego artysty priorytet. W jednym utworze Bączkowskiemu na scenie wokalnie sekundowała żona Iwona, a w dwóch innych towarzyszył mu syn Mateusz (na zabawkowej gitarze i…wokalu!). Przyznać należy, że owe familijne momenty, mimo różnych niedoskonałości wykonawczych, powodowały łzy wzruszenia i radości, a całemu, szczególnemu ze względu na okoliczności występowi, nadawały jeszcze większego autentyzmu i mocy rażenia. Należy wspomnieć, że znowu nie mieliśmy do czynienia z emocjonalnym teatrzykiem, a prawdziwie ujmującymi, symbolicznymi momentami. Rzecz jasna, nie obyło się bez części oficjalnej, kiedy to jubilat otrzymał podziękowania ze strony lokalnych władz wraz z kwiatami i pamiątkową tablicą. Znowu jednak udało się uniknąć nadmiernego patosu, dłużyzn i szybko powrócić do występu, który łącznie trwał mocno ponad dwie godziny, a publiczność (w liczbie blisko 300 osób) pozostawił roztańczoną, uśmiechniętą i wyluzowaną. Paweł Bączkowski ukazał pełen katalog swoich talentów. Znakomicie śpiewał poruszając się nad wyraz płynnie w różnych estetykach, dynamicznie skonstruował program, trafnie dobrał muzyków, uprawiał bystrą konferansjerkę i potrafił bez kompleksów i napuszenia uczynić ten występ bardzo osobistym i zapadającym w pamięć na długo.
Po takim koncercie można realnie zachodzić w głowę, dlaczego tak uzdolniony krajan pozostaje raczej na peryferiach branży i nie uracza swą osobą publiczności większych imprez country w Polsce. Wszak czy artysta, który zaczynał od country, powrócił do country, a po drodze posmakował różnych estetyk, musi teraz do końca życia udowadniać, że nie jest wielbłądem?
Moim zdaniem jest to typowy przypadek, kiedy sztuka przegrywa z ludzką małostkowością i nie zamierzam dociekać tu winy – czy to po stronie "buntownika z wyboru” czy jego otoczenia.
Pragnę wierzyć, że definitywnie countrowy, przebojowy, nadchodzący materiał Bączkowskiego usunie w cień prywatne animozje czy błędy przeszłości i pozwoli artyście na nowo zaprezentować polskiej publice swój głos, swój krzyk – i to na nieco szerszą skalę.