top of page

RECENZJA - Michael Lonstar - "Digital Cowboy" (2022)

Sądząc po tym, że omawiany tu krążek ujrzał światło dzienne w sierpniu 2022 r., można stwierdzić, że jestem z niniejszą recenzją nieco zapóźniony. To, co sprawia, że wciąż czuję się w prawie się mądrzyć na ten to fakt, że ten cokolwiek interesujący album nie doczekał się dotychczas adekwatnego, szerszego omówienia. A szkoda, bo to wydawnictwo na takowe naprawdę zasługuje!




Digital Cowboy, 12. album Michaela Lonstara, do którego twórczości, przyznaję na wstępie, nie mam obiektywnego stosunku, to polsko-angielska propozycja, trzymająca wysoki poziom, do czego lider zdążył nas country-fanów przyzwyczaić. Jest więc tu humanistyczny, mądry i refleksyjny storytelling, wysublimowany dowcip, mistrzowskie władanie słowem – tak rodzimym, jak w „języku protestanckim” [jak zwykł język angielski określać sam Lonstar – przyp. aut.]. Nie brakuje też niespodzianek.


Pierwszą z nich jest skład Lonstar Bandu, w którym brakło wiodącego gitarzysty elektrycznego. Gitary są tutaj domeną samego lidera, jak i Leszka Laskowskiego, co determinuje dynamikę i ogólne wybrzmienie nagrania, przesuwając produkcyjną szalę na stronę oszczędniejszego, kameralnego country. W takim lżejszym, nieco odchudzonym wydaniu Lonstar snuje swoje opowieści, które w pełni doceni ten, kto uważnie wsłuchuje się w ich treść. Tytułowa, otwierająca krążek kompozycja, opisująca bezlitosną transformację zwyczajnego, old-schoolowego kowboja w kowboja cyfrowego pokazuje wspomnianą wyżej wyjątkową umiejętność wokalisty do twórczej zabawy słowem. Zestawienie wraz – applaud (oklaskiwać) i upload (wgrywać – w tym przypadku – muzykę do Internetu), czy gra słowno-muzyczna z I Walk The Line Johnny’ego Casha (gdzie nasz „europejski kowboj” nie tylko używa frazy „I walk online”, nawiązując do terminologii internetowej, ale i puszcza oko do frazy dotyczącej chodzenia po linie – adekwatnej w kontekście tematyki piosenki) to absolutne mistrzostwo. Gdyby komuś było mało rozsmakowywania się w lotnej frazie Lonstara, to niech zwróci uwagę na tłumaczenie kończącego jako bonus album  dylanowskiego „Like a Rolling Stone” – nie tylko wierne w kontekście spójności treści z oryginałem, ale i piękne – zachowujące nawet wybrzmienie słów (Rolling/wydallona, Stone/stąd). Takie zabawy są dostępne tylko tym, którzy naprawdę łączą kompetencje literackie z muzycznymi. Dla zwolenników „angielskiego” Lonstara jest tu wiele więcej ciekawostek, jak chociażby przebojowe, budujące dumę countrymana Who Do You Wear? – z ukrytym na końcu smaczkiem wokalnym, idylliczne (a nawet moja latorośl pokusiła się o określenie „disneyowskie”) Chase Our Dreams, She Didn’t Look Her Age, historia, można by rzec, kontynuująca wątek „nieładnej kobiety”, opiewanej na albumie Co to jest to country? (2019 r.), The Line, opowieść o Meksykaninie i Amerykaninie pragnącym przekroczyć w swym życiu pewne granice. Pomysłowe opisanie problemu z dwóch równoległych perspektyw napotykamy również w ironicznym względem bigoterii The Neighbour. I to pora na przerywnik i zarzut. Ogromna szkoda, że w książeczce nie uwzględniono tekstów piosenek, by każdy mógł się w tym bardziej zanurzyć, poukładać znaczeniowe puzzle według swoich umiejętności, dać się jeszcze bardziej oczarować. Ci słuchacze, którzy nie piszą się na analizę anglojęzycznych treści, nie mogą jednak czuć się pominięci, bo na płycie znajdą solidną selekcję opowieści w języku rodzimym. 69 (Sixty Nine) to, wbrew pozorom, polska opowieść o pamiętnym i cokolwiek intrygującym dla podmiotu lirycznego roku – przebojowa, bardzo humorystyczna i obfitująca w językowe gierki. Chcesz, to wejdź  to z kolei bardziej bluesowa propozycja, dla tych, co lubią wrócić do klimatu Chcesz mnie, no to bierz mnie z wspomnianej już płyty Co to jest to country? Pozostając na chwilę przy barowych klimatach, żałuję, że na dysk nie trafił wykonywany wielokrotnie na koncertach niepoprawny Dziwny Bar – byłoby na pewno bardziej „countrowersyjnie”! Liczyłem też na opublikowanie Gorączki białej linii, ale wątek linii mamy w piosence tytułowej i The Line, więc może faktycznie wystarczy…


Zabójcza ballada to  lżejsza, romantyczna propozycja, w której artysta przemyca osobisty wątek. Granie autobiograficznością mamy zresztą wcześniej – we wspomnianym już 69, czy Na imię mam Michał. Lonstar często powtarza, a nawet śpiewa że „tu Ci samo życie pisze tekst” [w muzyce country – przyp. aut.]., ale nie przypominam sobie, by na wcześniejszym albumach tyle razy padało jego imię. Nie jest to, rzecz jasna, zarzut, a jedynie ciekawostka, która przykuła moją uwagę, a dodatkowo przybliża nas-słuchaczy do osoby kowboja, który nam śpiewa. A śpiewa o rzeczach różnych i ciekawych, jak wywiodłem powyżej, ale i o rzeczach ważnych. Piosenkę o największej wadze i najważniejszym przesłaniu (według mnie), otrzymujemy na sam koniec. Świat się zawali to piosenka przez duże „p” i ze względu na swoje doświadczenie –  tak życiowe, jak artystyczne – Lonstar brzmi w niej nader autentycznie i przejmująco.


Tytuł tej płyty jest nieco ironiczny, bo w jej zawartości nie ma niczego udawanego, cyfrowego (w tym kontekście: bezdusznego, odczłowieczonego). Mamy wyjątkową okazję obcować z kowbojem z krwi i kości i róbmy to nim świat…

Comments


Treść witryny podlega ochronie prawnej zgodnie z przepisami Ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz.U. z 1994r. Nr 24, poz. 83, z późn. zm.). Kopiowanie treści bez pisemnej zgody autora stanowi naruszenie majątkowych praw autorskich oraz podstawę odpowiedzialności karnej przewidzianej przepisami art. 116 § 1-4 ww. ustawy.

bottom of page